zamknij

Wywiady

Cel: uratować się z dżungli

- Zaangażowanie armii kolumbijskiej było olbrzymie. W akcji wzięły udział 3 helikoptery i specjalistyczny samolot zwiadowczy. To wszystko było bardzo kosztowne. Dodatkowo mój ubezpieczyciel odmówił pomocy, a Maciek w ogóle nie był ubezpieczony

– do wyprawy, o której usłyszał cały świat, wraca Tomasz Jędrys, jeden z jej uczestników.
Mijają już dwa lata od dramatycznych wydarzeń jakie rozegrały się na rzece Yari w Kolumbii. Często wraca Pan do tamtej wyprawy?

- Tak. Nie sposób się odciąć od takiego doświadczenia. Trudno też nie wyciągnąć z niego wniosków. Temat jest ciągle żywy w mojej głowie, za sprawą książki nad którą aktualnie pracuję, a także niedawno emitowanej przez telewizję Discovery próby odtworzenia fragmentu naszej wyprawy.

Wyprawę rozpoczęliście dokładnie 17 października w Bogocie, stolicy Kolumbii, a 24 października wpłynęliście na rzekę Yari. Jak przebiegała Wasza podróż?

- 16 października przyleciał Maciek [Maciej Tarasin - przyp. red.] i właściwie już następnego dnia ruszyliśmy do Florencii, stolicy Departamentu Caqueta. Po zebraniu zapasów, zakupie niezbędnych rzeczy i zorganizowaniu transportu nad rzekę ruszyliśmy w stronę nieznanego. Tak naprawdę do samej Yari dotarliśmy dopiero 25 października, bo samochód terenowy dowiózł nas zaledwie w pobliże jednego z jej dopływów. Przez ponad dwa tygodnie wiosłowaliśmy po dwanaście godzin dziennie. Na swojej drodze napotykaliśmy tylko dzikie zwierzęta. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka w tym rejonie, którego lasy kiedyś były ostoją partyzantów. To też pokazuje, jak bardzo na lepsze zmieniła się Kolumbia. Ale brak ludzi to też jest problem. Nie można uzupełnić zapasów czy uzyskać wskazówki co do dalszych etapów wyprawy. Nie spotkaliśmy więc nikogo, żadnej osady, a przecież na mapach nad rzeką Yari były one naniesione. Pewnie od dawna nikt nie był w stanie tego zweryfikować i zaktualizować. Rzeka płynęła bardzo wolno. Maciek żartował, że czuje się jakbyśmy byli w garnku zupy. Tak było, o ile nie liczyć kilku drobnych i stosunkowo łatwych bystrz oraz pięknego wodospadu San Rafael, aż do kanionu Tiburon.

Wypadek Was rozdzielił. 9 listopada straciliście łódź, zapasy żywności i pozostaliście po przeciwnych brzegach rzeki. Przez kilka dni walczyliście o przetrwanie...

- To było w środę. Od wczesnego rana walczyliśmy z tym odcinkiem rzeki, kilka minut poniżej linii równika. W pewnym momencie dotarliśmy do miejsca, gdzie ściany były praktycznie pionowe, a rzeka, ze względu na liczne skały i leje, stała się bardzo niebezpieczna. Woda aż po zakręt rzeki, była bardzo wzburzona. Ewentualna wywrotka, w sytuacji braku miejsca przez prawie kilometr na opanowanie sytuacji czy złapanie porządnego oddechu, mogłaby się skończyć tragicznie. Dodatkowo nie wiedzieliśmy co jest za zakrętem. Mogło być podobnie lub znacznie gorzej. Nikt rozsądny nie rzuca się w rzekę, gdy nie wie, co go czeka dalej. Maciek chciał jednak kontynuować podróż i spróbować pokonać ten odcinek wodą. Starałem się mu wytłumaczyć, że to nie gra, w której ktoś nam dołoży dodatkowe życie, gdy próba się nie powiedzie. Aby go otrzeźwić zapytałem czy na wyprawie z Piotrem Opacianem w Afryce, jednym z najbardziej doświadczonych polskich kajakarzy, spływali podobną bystrzą. Odparł, że takie obnosili lub linowali, jeżeli ukształtowanie terenu na to pozwalało. To mi wystarczyło. Uważałem, że powinniśmy przenieść łódź i nasz ekwipunek przez dżunglę, choćby to zajęło dwa czy trzy dni. Było to rozwiązanie najbezpieczniejsze, ale i najbardziej czasochłonne. Pośpiech jest złym doradcą. Maciek chciał skończyć spływ jak najszybciej, bo śpieszył się na samolot. Zaczęliśmy więc linować, czyli prowadzić łódź wzdłuż brzegu, tak długo, jak ukształtowanie terenu nam na to pozwoliło. W pewnym momencie pojawiły się pionowe ściany i nie było miejsca na asekurowanie łodzi. Tam ją straciliśmy. Gdy wdrapałem się na skały zobaczyłem, jak kanadyjka wywraca się na kolejnych bystrzach i znika za zakrętem około siedmiuset metrów dalej. Zrozumiałem, że dzisiaj do niej nie dotrzemy. Do zmierzchu pozostało nie więcej niż półtorej godziny. Pokonanie zaś tego odcinka przez dżunglę w stromym kanionie mogło zabrać nawet cały dzień. Wróciłem na miejsce, gdzie został Maciek, ale nie zastałem go tam. Po chwili dostrzegłem go dwa poziomy skalne wyżej, czyli tam gdzie zaczynała się dżungla. Krzyknął do mnie ze złością coś w stylu "Puściłeś?!" i zniknął w gęstwinie. Dopiero w Polsce dowiedziałem się, że przebiegł dżunglą zaledwie kilkadziesiąt metrów i rzucił się do rzeki uznając, że tak będzie szybciej. Jakimś cudem, jak sam to opisywał później, nie utonął. Wypłynął jednak na drugim brzegu. Szukałem go w dużym promieniu, ale nie znalazłem. Nie przyszło mi do głowy że jest na drugim brzegu. W warunkach tej rzeki, bez łodzi, to tak jakby był na innym kontynencie. Nie miałem szans do niego dotrzeć, nawet gdybym wiedział, że tam się znajduje.

Co w takim momencie robi człowiek, o czym myśli?

- Zaraz po utracie łodzi złapałem za jedyny ocalały worek ze sprzętem fotograficznym oraz telefonem satelitarnym i próbowałem ruszyć za Maćkiem. Niestety wór był ciężki i poruszałem się bardzo wolno. Zmęczony usiadłem na chwilę, żeby zebrać myśli. Kilka dni wcześniej poprosiliśmy przez telefon satelitarny, by naprzeciw nam wypłynęła łódź z Araracuary. Maciek chciał przyśpieszyć zakończenie spływu, ponieważ zbliżała się data jego wylotu z Kolumbii, a wydłużający się czas wyprawy w stosunku do zakładanego spowodował, że kończyła nam się żywność. Zgodnie z planem łódź miała przybyć do nas kolejnego dnia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nie będziemy w stanie pokonać innego kanionu kilkadziesiąt kilometrów poniżej naszej pozycji. Pomyślałem, że jeżeli załoga łodzi zobaczy nasz dryfujący ponton, może wpaść w panikę i że koniecznie muszę spróbować ich powiadomić zanim do nas wypłyną. Nie kontaktowaliśmy się jednak bezpośrednio z nimi, ale przez naszą znajomą Anitę, która w tym czasie była w Berlinie. Zrozumiałem, że jak najszybciej muszę wyjść z dżungli i w kanionie spróbować złapać sygnał satelity. Biegałem po półkach skalnych, wdrapywałem się tu i tam. Bez efektu. Udało mi się to dopiero po około 40 minutach. Przekazałem informację. Rozpaliłem ognisko, ponieważ zaczął zapadać zmrok. Płonęło całą noc, aby Maciek mógł łatwo do mnie wrócić. Widziałem jak daleko łódź odpłynęła, więc wiedziałem, że dzisiaj do niej nie dotrze. Czuwałem całą noc wpatrując się w dżunglę, ale nie wrócił. Bałem się, że zginął. Nie wiedziałem o nim nic, aż do momentu, gdy wraz z żołnierzami dostrzegliśmy go z helikoptera wiosłującego w stronę Araracuary.

Akcję ratunkową przeprowadziło kolumbijskie wojsko. To było spektakularne wydarzenie, o którym dowiedział się cały świat...

- Gdybym nie miał wtedy telefonu satelitarnego z resztką baterii, na pewno nie rozmawialibyśmy tu dzisiaj. Udało mi się przekazać informację o wypadku przyjaciołom, a oni zrobili wszystko, by nam pomóc. Anita Czerner była centrum przekazywania informacji między mną a pozostałymi członkami grupy ratunkowej, zaś Dominik Bac z żoną Claudią w Polsce i jej siostrą Patrycją w Kolumbii robili wszystko, by wojsko podjęło się przeprowadzenia akcji. Oczywiście nie trzeba było ich długo namawiać, Kolumbijczycy to wspaniali ludzie, nie odmawiają w takich sytuacjach. Zaangażowanie armii kolumbijskiej było olbrzymie. W akcji przeprowadzonej 13 listopada, wzięły udział 3 helikoptery i specjalistyczny samolot zwiadowczy. To wszystko było bardzo kosztowne. Dodatkowo mój ubezpieczyciel odmówił pomocy, a Maciek w ogóle nie był ubezpieczony.

Zostaliście obarczeni kosztami przeprowadzonej akcji?

- Ze względu na sytuację policyjną, wojsko obawiało się sabotażu. Poproszono więc polską placówkę dyplomatyczną w Bogocie, by oficjalnie skierowała się z wnioskiem o pomoc Polakom w dżungli. Ambasada zażądała notarialnego potwierdzenia od rodzin, że w razie regresu pokryją koszty akcji. Moja siostra z mężem, w środku nocy, wyciągnęła notariusza z łóżka i podpisali dokument za mnie i Maćka. Sprawa była bardzo pilna. Nie było czasu na zastanawianie się. Kolumbia nigdy nie wystąpiła z wnioskiem o zapłatę. Co więcej zawsze jestem witany bardzo serdecznie w placówce kolumbijskiej w Warszawie.

Po nieudanej wyprawie Wasze drogi z Maciejem Tarasinem się rozeszły...

- Z perspektywy czasu zrozumiałem, że jadąc na tę wyprawę mieliśmy skrajnie różne cele. Dowiedziałem się w połowie spływu, że Maciek sądzi, że uda mu się dzięki spłynięciu po tej dziewiczej rzece otrzymać nagrodę Kolosa, przyznawaną na jednym z najpopularniejszych polskich festiwali podróżniczych. Ja zaś nigdy nie robiłem niczego dla rozgłosu. Włóczę się tu i tam, czasem docieram do oddalonych od cywilizacji plemion amazońskich, a zdjęcia robię w większości do szuflady. Od czasu do czasu pokazuję je na wystawach, ale zawsze, gdy ktoś mnie o to poprosi i uzna, że jest w tym coś ciekawego. Dodatkowo Maciek nie uniósł ciężaru i odmówił po powrocie do Polski poniesienia odpowiedzialności za naszą wyprawę i koszty akcji ratunkowej. Odmówił podpisania dokumentu, który przeniósłby zobowiązania za koszty akcji z mojej rodziny na nas jako organizatorów wyprawy. W tej sytuacji moja siostra została na zawsze z takim obciążeniem. Na szczęście, jak wspomniałem, nikomu w Kolumbii nie przyszło do głowy wystawianie faktury za ratowanie życia. To wspaniały naród i bardzo dumny. Nigdy nie spotkałem Kolumbijczyka, który poza swym krajem źle wyrażałby się o Kolumbii.

Co wydarzyło się od tamtej wyprawy?

- Często odwiedzam Kolumbię. Staram się jak mogę spłacać zaciągnięty dług, choćby poprzez organizowanie spotkań czy wystaw uświadamiających ludziom, jak pięknym i wartościowym krajem jest Kolumbia. Wraz z przyjaciółmi i Ambasadą Kolumbii w Polsce zachęcamy do odwiedzania i poznawania tego kraju. Chcemy pokazywać Kolumbię prawdziwą i pozytywną - kolorową, pełną uśmiechu, muzyki i życzliwych ludzi. Nie oznacza to wybielania i unikania trudnych tematów, ale pokazujemy je w pełnym świetle. Zapraszamy do odkrywania kraju, gdzie łączą się wszystkie krajobrazy od pustyń i dżungli po ośnieżone szczyty gór. Kraju, gdzie powstaje wspaniała literatura, muzyka i filmy. Tak postał projekt „Taka jest Kolumbia”, który zainicjował już kilka dni po wydarzeniach z 2011 roku Dominik Bac i w którym chętnie z nim uczestniczę.

Zbliża się premiera Pańskiej książki. Skupia się na wyprawie z 2011 roku czy przywołuje Pan również inne doświadczenia?

- Książka, o której rozmawiamy, odwołuje się głównie do wydarzeń z 2011 roku. Przedstawia kulisy wyprawy, nieznane lub niepublikowane fakty. Jedną z części jest pamiętnik, który prowadziłem w kanionie. Piszę też o moim powrocie nad Yari i do Araracuary, która była naszym niezrealizowanym celem. Udało mi się dokładnie w rocznicę wydarzeń znaleźć ponownie w tym miejscu i uściskać ludzi z osady, którzy chcieli nam wtedy pomóc. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Odwiedzałem ich już trzykrotnie i odwiedzę ponowie za tydzień. Nie tylko w samej Araracuarze, ale i sąsiednich wioskach Indiańskich, każdy zna Tomasa z Polonii. Wszyscy przyzwyczaili się, że robię zdjęcia. Sami chętnie mnie zagadują. Później przywożę im fotografie, na których są. Bardzo się z tego cieszą.

W książce również znajdziemy wykonane przez Pana fotografie?

- Oczywiście. Straciłem co prawda wtedy cały sprzęt fotograficzny w wyniku zalania podczas naszej wywrotki na rzece, ale wszystkie karty pamięci się uratowały. Będzie dużo zdjęć z tego nieznanego i nigdy niefotografowanego zakątka ziemi.

Do Kolumbii wraca Pan często. Będzie Pan jej wierny czy rozważa zmianę kierunku?

- Kolumbia stała się moją drugą ojczyzną. Kolumbijczycy podarowali mi drugie życie i czasem żartują, zwłaszcza moi przyjaciele z Araracuary, że ja jestem teraz z stamtąd, czyli gdzieś znad rzeki Yari. Tam urodziłem się na nowo. Po tym wszystkim nie mogę ich zdradzić. Przemierzyłem Kolumbię wszerz i wzdłuż. Jest niewiele rejonów, w których nie byłem. Pani Victoria Gonzalez, Ambasador Kolumbii w Polsce, żartuje czasem, że bardzo mi zazdrości, bo odwiedziłem znacznie więcej miejsc w jej Ojczyźnie niż ona sama. Po kilku latach mam w Kolumbii swoje ulubione miejsca i chętnie do nich wracam.

Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała Wioleta Kurzydem

Tomasz Jędrys – fotograf i podróżnik, żorzanin. Zafascynowany Amazonią, zakochany w Kolumbii i jej cudownych mieszkańcach. Myśli o niej jak o swojej drugiej Ojczyźnie, bo Kolumbijczycy 2 lata temu podarowali mu drugie życie. Amazonię przemierza w poszukiwaniu ostatnich wolnych Indian.

Obserwuj nasz serwis na:

Komentarze (10):
  • ~Maciej Tarasin 2013-10-22
    10:01:23

    0 2

    relacja drugiej strony jest pod linkiem:http://www.tierralatina.pl/2013/03/kolumbia-rzeka-yari/. Jest dużo rozbieżności w tych relacjach.

  • ~piter 2013-10-22
    10:28:56

    12 0

    nie powiem sens w tym jakiś jest... no i teraz wszystko co widziałem na Discovery stało się dla mnie jasne

  • ~ErDeEs 2013-10-22
    18:36:15

    1 28

    Tarasin potrzebował trzech godzin żeby wydostac sie z kanionu,a Jędrys trzech plutonów wojska żałosne!!!!!

  • ~Daro2000 2013-10-22
    20:18:36

    15 1

    Tarasin to ogólnie miszcz, pamiętam jak w Spinozie po tej akcji przechwalał się i ciął głupa a wszyscy mu się za plecami śmiali

  • ~ErDeEs 2013-10-22
    20:56:30

    1 22

    Ktoś kto pisze miszcz w ten sposób dla mnie też jest mistrzem.Rusz dupsko zrób cos konstruktywnego a nie wypowiadaj sie pod artykułami internetowy hardocorowcu.Gosc miał swój program na Discovery Channe z Gryllseml a to cos znaczy!

  • ~LiTk 2013-10-22
    20:58:07

    7 0

    Cieszę się, że ten wywiad się tutaj ukazał. Widziałam program na Discovery, ale mam teraz jeszcze obraz tamtych wydarzeń z relacji drugiego uczestnika wyprawy.

    ErDeES sam jesteś żałosny wypisując takie komentarze.

  • ~Daro2000 2013-10-22
    21:01:59

    21 0

    przecież to oczywiste, że ErDeEs to sam Tarasin. teraz robi za trolla internetowego :D

  • ~ewusclo 2013-10-22
    21:12:13

    39 0

    "Maciek chciał skończyć spływ jak najszybciej, bo spieszył się na samolot" może dlatego nie wrócił po kolegę hahaha padłam

  • ~kolumbijka 2013-10-28
    23:06:01

    0 20

    Czytając te brednie, mało nie popłakałam się ze śmiechu. Może to wszystko mu się śniło w kanionie co napisał :)))No tak człowiek tego pokroju zrobi wszystko, żeby sprzedać " literackiego gniota"!!!

  • ~londynczyk1939 2013-11-13
    21:13:43

    16 0

    hah nie wrócił bo się spieszył do DISCOVERY :D

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu tuZory.pl nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.